Tajemnicza babcia z Ameryki: opowiem Wam dzisiaj o tym, jak rozpoczęła sie moja przygoda z genealogią.
Zaczęło się…
To było 15 lat temu, dokładnie w dzień 1 listopada. Zanim jednak opowiem o tej historii muszę powiedzieć, że mama mojego ojca nie żyła już, gdy ja przyszedłem na świat. W dzieciństwie dziwiłem się, dlaczego mam tylko jedną babcię – tę ze strony mamy. Później poznałem tę niezwykłą historię rodzinną.
Tata opowiedział mi, że jego mama pochodziła z USA. Nazywała się Marianna Felau i do Polski przyjechała z jego ojcem, wspólnie osiedlili się na Pomorzu. Moi przodkowie prowadzili normalne życie, urodziło im się czworo dzieci, aż wreszcie pewnego dnia babcia wyszła z domu i zaginęła. Był rok 1930. Po jakimś czasie dziadek otrzymał telegram, że Marianna odnalazła się i przebywa w szpitalu w Świeciu nad Wisłą. Oczywiście dziadek pojechał po nią, jednak wrócił wrócił samotnie, ze szpitala przywiózł tylko jej szal. Opowiadał, że tuż przed jego przyjazdem wyszła sama ze szpitala i ślad po niej znowu zaginął… Policja prowadziła śledztwo, które po kilku tygodniach zostało umorzone, Marianny Felau nigdy nie odnaleziono.
Wracając do początków mojej pasji genealogicznej przenieśmy się do tego 1 listopada sprzed czterech lat. Tego właśnie dnia pojechałem z moją żoną do Gdańska na cmentarz, gdzie pochowani są członkowie mojej rodziny. Stojąc nad grobami bliskich, cały czas rozmyślałem o tajemniczym zniknięciu babci i spytałem tatę, dlaczego nigdy nie upamiętnił jej chociaż symboliczną tablicą.
W odpowiedzi usłyszałem, że nawet o tym nie pomyślał, bo właściwie nic o swojej matce nie wie, nie zna ani daty jej urodzenia, ani śmierci…
Zaintrygowała mnie ta historia, o babci rozmawialiśmy z żoną przez całą drogę powrotną do domu.
Dalszy ciąg jest nie mniej zadziwiający jak początek mojej opowieści. Kiedy byliśmy już w domu postanowiłem wejść pierwszy do pokoju i zgarnąć z biurka stos kartek i książek – efekt mojego nieszkodliwego bałaganiarstwa. Z papierzyskami w rękach odwróciłem się, ale widząc, że ktoś za mną stoi, zrobiłem gwałtowny ruch i całość rozsypała mi się na podłogę. Nie był to nikt obcy, ani tym bardziej duch zabłąkany w ten listopadowy wieczór… okazało się, że to żona podeszła do mnie aby zwyczajnie mi pomoc… Z całej rozsypującej się w powietrzu sterty zdążyłem złapać tylko jedną książkę, która otworzyła się. Trzymałem ją w ręku i patrzyłem na rozsypane na podłodze papiery. Żona machnęła ręka na bałagan i zaczęliśmy się śmiać. Uwagę mojej towarzyszki zwróciła jednak trzymana przeze mnie książka otwarta na stronie z nr 88 (były to ,,Listy terapeutyczne” Berta Hellingera, znanego psychologa). Przeczytaliśmy pierwsze zdanie :
„Babcia jest dobrą siłą. Postawienie jej kamienia nagrobnego przyniesie Ci błogosławieństwo”
Zaniemówiłem… czy to mógł być przypadek? Jeszcze tego samego wieczoru usiadłem przy komputerze i zanurzyłem sie w świecie genealogii….
Gdyby przed laty ktoś opowiedział mi taką historię, uznałbym, że chyba „ma coś z głową”, dziś jednak myślę, że było to przeznaczenie.
Dalsze śledztwo i moje poszukiwania to już osobna historia.
Ciąg dalszy…
Z czasem poznawałem różne portale, strony Janusza Stankiewicza, Forgen, Genealogów. pl. Czytałem i uczyłem się z tych stron korzystać. Zbierałem kolejne układanki do mojej rodzinnej łamigłówki.
Dowiedziałem się, że na początku okupacji całą rodzinę moich dziadków wysiedlono z Chwarzna koło Starej Kiszewy w rejon Siedlec. Pozwolono im zabrać ze sobą po jednym węzełku z ubraniem. Wszystkie pozostawione przez nich dokumenty zostały spalone przez niejakiego Schwartza, człowieka który przejął gospodarkę.
Jedyną rzeczą, którą tata ocalił, była ślubna fotografia jego mamy.
Kolejny trop pojawił się, gdy ustaliłem, że w latach 50. starsza siostra taty – Genowefa, urodzona jeszcze w Stanach Zjednoczonych, zawierała małżeństwo i potrzebowała aktu urodzenia. Przysłano jej wówczas kopię tego aktu (New Britain CT). To był mój punkt zaczepienia. Napisałem do kancelarii kościoła i otrzymałem akt małżeństwa zawartego przez dziadków na terenie Stanów. Z aktu ślubu wynikała niewiarygodna informacja – babcia Marianna urodziła się…w Warszawie w parafii Wszystkich Świętych „z ojca Juliana Felau i matki Franciszki Kwiatkowskiej”. Moja radość była ogromna !!!
Trzykrotnie jeździłem do Warszawy i przerzucałem księgi kilku parafii, w żadnej jednak nie znalazłem aktu urodzenia Marianny. Zrezygnowany tym niepowodzeniem postanowiłem sprawdzić czy znajdę jakiś ślad pacjentów przebywających w latach 30. w szpitalu w Świeciu nad Wisłą, niestety okazało się, że w po wejściu wojsk niemieckich wszystkich chorych rozstrzelano w pobliskim lesie, a dokumentację spalono. Czyli znowu nic…
Po dwóch latach…
Po dwóch latach poszukiwań postanowiłem odrzucić wszystkie założenia i zacząć od nowa.
Może babcia była dzieckiem nieślubnym? Sprawdziłem śluby z lat po urodzeniu Marianny i dzięki temu trafiłem na metrykę ślubu moich pradziadków. To był kolejny ważny ślad!
Okazało się, że prababcia Franciszka przed ślubem nazywała sie Nowakowska, a to jej matka była z domu Kwiatkowska.
To było to! Dalsze poszukiwania poszły już szybko.
Sprawdziłem pierwszy w kolejności rok – 1901 i ..bingo! 24 stycznia 1901 roku urodziła się Marianna Nowakowska, córka „bezmężnej” Franciszki. Z dokumentów wynikało więc, że dopiero po dwóch latach jej rodzice zawarli związek małżeński.
W czasie dalszych poszukiwań znalazłem nawet zdjęcia grobów jej rodziców i nawiązałem kontakt z kuzynem z USA.
Następnie zająłem się losami babci po powrocie do Polski. Udało mi się ustalić kiedy wyjechała i kiedy powróciła do kraju. Dowiedziałem się też, od dawnych sąsiadów, że babcia nie zaznała szczęścia u boku swojego męża. Marianna była drobną blondynką i nie dawała sobie rady w ciężkiej pracy na roli. Opowiadali też, że podobno cierpiała na epilepsję (mogła ona być przyczyną jej pobytu w szpitalu, ale dlaczego tak daleko od domu i skąd to jej pierwsze „znikniecie”?) Tata, który kończy 1 marca 90 lat, nie pamięta żeby jego matka miała jakieś ataki, wspomina ją jako kochającą matkę, która nosiła dzieci na rękach, tuliła je i śpiewała piosenki …Tym bardziej niezrozumiałe było to,że nagle zniknęła i nigdy już nie wróciła. Mój dziadek nie życzył sobie mówienia o żonie, był gwałtownym i nieznoszącym sprzeciwu człowiekiem – pamiętam, że zawsze bałem się jego spojrzenia…
Choć bardzo chciałbym, to może nigdy nie ustalę kto i kiedy wyrządził Mariannie krzywdę, jestem bowiem przekonany, że jej życie zakończyło się tragicznie…
Moją opowieść zakończę jeszcze jednym cytatem z ksiązki B. Hellingera „O jednym pamiętajcie w Waszej pracy: O szacunku wobec tajemnicy, która istnieje wszędzie„
Dzień dobry,
Przepisując ze skanu rękopisu kronikę szkolną wsi Chwarzno k. Starej Kiszewy natknąłem się na niewielką wzmiankę z roku szkolnego 1930/31 o Pana przodkach:
"Jeżeli śledzę gospodarkę tutejszej ludności to zauważę, że jest kilka gospodarstw, które chylą się ku ruinie. Winę takiego stanu przypisuję jedynie gospodarzom, bo mają prawie najlepszą ziemię tutejszej gminy. Zupełnie zrujnowane są gospodarstwa p. Pyżewskiej i p. Chorążewicza."
Wcześniej publikując na FB (https://www.facebook.com/Kiszewiak/) stare zdjęcia rodzinne z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych otrzymałem od znajomego informację, że autorem tych zdjęć i posiadaczem okazałego samochodu marki Plymouth (Nr rej. T05-938 Gdańsk) był pochodzący z Chwarzna fotograf z Gdańska pan Chorąży (sic!), który co roku przyjeżdżał do Kiszewy i tu fotografował różne uroczystości.
Na niektórych jest moja rodzina i ja w wózku drabiniastym (https://www.facebook.com/Kiszewiak/photos/pb.100050812642500.-2207520000./752082585489549/?type=3)
Czy to Pana Ojciec był może tym fotografem? Czy zostało archiwum negatywów z tego czasu?
Opowieść o Pana Babci jest taka niezwykła, a tu na dodatek okazuje się, że mieszkała niedaleko mojej rodzinnej Starej Kiszewy.
Serdecznie pozdrawiam
Stanisław Kosiedowski
Gdańsk